Najnowsze wpisy, strona 1


lut 16 2019 Najpiękniejsza trasa kolejowa
Komentarze (0)

Dziś musieliśmy już o 7 być gotowi do drogi, ponieważ z Kandy do Nuwara Elija jechaliśmy jednym z najbardziej popularnych pociągów na wyspie. Na dworcu otwierają kasy o 7:30 i o tej polecono nam być (co się później okazało, zupełnie niepotrzebnie). Pojechaliśmy tuk tukiem jedna stację przed Kandy, żeby zmieścić się do pociągu, bo jest na niego duży popyt a miejsca w środku nie za dużo. Kupiliśmy bilety i jeszcze przed 8 siedzieliśmy i czekaliśmy na pociąg. W międzyczasie podszedł do nas miejscowy kierowca tuk tuka oferujący, że może nas zawieźć na miejsce szybciej i wygodniej, ale chcieliśmy pojechać tym słynnym pociągiem.

Pociąg podjeżdża na stację i jak wszyscy kojarzycie, co się dzieje w Lidlu jak rzucają crocsy, tak tutaj wszyscy rzucili się na pociąg, niestety większość bezskutecznie, pociąg był już tak napchany, że ciężko było się do środka wepchnąć. My mieliśmy bilety w 2 klasie, gdzie jeszcze jakieś pojedyncze osoby weszły. W 3, nie było raczej szans. Podeszliśmy do jednego wejścia, gdzie wystawało dwóch mężczyzn. Pomimo wątpliwości Patryka postanowiłam delikatnie wepchnąć się do pociągu: jedna noga, druga no i to by było na tyle, reszta, łącznie z plecakiem- poza pociągiem, nie wspominając o Patryku, który wciąż stał na peronie. Zdjęłam plecak, położyłam go na ziemi i zaczęłam robić miejsce dla Ukochanego, udało się połowicznie, plecak był w środku, niestety sam Patryk wisiał wesoło w drzwiach pociągu. Sygnał maszynisty i ruszamy, Patryk powinien dostać zniżkę na bilet skoro nie korzystał w pełni! Na najbliższej stacji ludzie trochę lepiej się poukładali i już oboje byliśmy w środku. Było tłoczno, śmierdząco i przez pierwszą godzinę żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy tuk tukiem. Gdy wyszli ludzie, którzy stali w drzwiach i wróciliśmy na nasze pierwotne miejsce (tylko tym razem stojąc stabilnie) podróż była o wiele przyjemniejsza! Piękne widoki, więcej luzu i przede wszystkim świeże powietrze.  Mimo porad, po której stronie mamy usiąść (haha, siedzeń to my nawet nie dotknęliśmy), staliśmy po tej z gorszymi widokami, bo było to jedyne miejsce, w którym stać mogliśmy.

 

Z biegiem czasu zaczęło się przerzedzać. Ba! nawet udało nam się przejść na drugą stronę pociągu, z tym że akurat wtedy wszystkie lepsze widoki były po tej pierwszej stronie... Ogólnie z podróży pociągiem jesteśmy zadowoleni, przygoda warta przeżycia. Kupiliśmy nawet kilka owoców od pana chodzącego po pociągu z owocami. Mieliśmy ochotę spróbować jakiś tutejszych przysmaków, ale jeszcze nie jesteśmy aż tak odważni. Ludzie byli bardzo sympatyczni, a momentami nawet rozśpiewani- raz grupa chłopaków obok nas zaczęła śpiewać i dołączyli do nich inni, później jeszcze kilka razy słychać było jak w głębi pociągu grupy śpiewają. Dodatkowo kobieta obok nas kupiła sobie mandarynkę, obrała i częstowała ludzi obok siebie- coś niesamowitego, zwłaszcza że nas również częstowała, a wcześniej w ferworze walki o swoje miejsca niestety nie obeszło się bez zdeptania jej nóg.

Wysiadaliśmy na stacji Nanu Oya, na której wysiada się aby dojechać do Nuwara Elija. Dużo osób tutaj wysiada i jeszcze więcej wsiada. W związku z tym, ponownie sceny niczym z Lidla, zanim pociąg się zatrzymał, jakiś facet już zdążył wskoczyć do środka, tamując innym wyjście. Z naszymi wielkimi plecakami wcale nie było łatwo wyjść, na peronie jeszcze gorzej- ludzie biegali jak opętani. Od razu po wyjściu łapali nas ludzie z propozycją podwózki do miasta (nasz nocleg jest jakieś 400 metrów od stacji, a nie w mieście). Na domiar złego rozpadał się deszcz, taki porządny deszcz. Po dojściu do pokoju, wzięliśmy prysznic i przebraliśmy się w suche ubrania. Pokój malutki, ale w miarę czysty, jak na tutejsze warunki.

Wypiliśmy herbatę z córką właścicieli i wróciliśmy do pokoju, bo wciąż padało. Niestety luty jest deszczowy w Nanu Oya, więc prawdopodobnie jutro również będzie padać (na szczęście tylko popołudniami ma tutaj padać). Dodatkowo jest dość zimno. Gdy przestało padać, poszliśmy na spacer. Kupiliśmy trochę owoców, znaleźliśmy super herbaciarnię z punktem widokowym i wracając do pokoju kupiliśmy arrack. Udało nam się, bo jak tylko wróciliśmy rozpadało się i rozgrzmiało- aż szyby w oknach drżały.

 

 

Z racji, iż stacjonujemy w malutkiej wiosce, kolację zjedliśmy na miejscu, bo na mieście nie byłoby nawet gdzie. Wychodzimy na kolację, a pod naszymi drzwiami stolik z zastawą dla 2 osób, którego wcześniej nie było. Właściciel powiedział, że niestety na dole, w miejscu gdzie mieliśmy jeść tak bardzo napadało, że będziemy mieli kolację na korytarzu. Dla nas o niebo lepiej, bo cieplej. Jedzenie pyszne, chyba jedno z lepszych jakie jedliśmy tutaj.

 

asiapatryk   
lut 16 2019 Piątek, piąteczek, piątunio
Komentarze (0)

Przyprawa z poprzedniego posta to oczywiście cynamon. Paulina, gratulujemy :)

 

Piątek, kolejny dzień naszej podróży. Rano pojechaliśmy do Udawattakele Forest. Spodziewaliśmy się zobaczyć więcej zwierząt niż same małpy, które można zobaczyć praktycznie na każdej ulicy, ale przynajmniej w środku zatłoczonego miasta można było zaznać kilku godzin ciszy i spokój wśród przyrody.



Następnie chcieliśmy wymienić pieniądze w banku i co ciekawe- przy drzwiach każdego banku stoi osoba otwierająca drzwi, która zatrzymuje klienta w wejściu, pyta o cel wizyty i decyduje czy wpuścić czy nie. Dopiero trzecim odwiedzonym banku była wymiana walut, lecz niestety jest potrzebny przy tym paszport, który bezpiecznie leżał w pokoju. Po raz pierwszy skorzystaliśmy z aplikacji PickMe (taki trochę Uber tuk tuków) i pojechaliśmy do pokoju po paszport. Z paszportem w ręku wróciliśmy do banku, wymieniliśmy kasę i ruszyliśmy do Świątyni Zęba. W środku oczywiście poszliśmy zwiedzać pod prąd. Przeczytaliśmy historię o złotym zębie, który gdy chcieli go zniszczyć zaczął lewitować i teraz możemy go oglądać w postaci świecącej gwiazdy.
Niestety trafiliśmy na wycieczki szkolne, więc tłok był ogromny. Tuż obok było Muzeum Słonia Raja – zwierzęcia, które do 1988r. uczestniczyło w procesjach w corocznym święcie Esala Perahera poświęconym czczeniu zęba Buddy. W muzeum tym można zobaczyć ząb słonia, zdjęcia zrobione za jego życia, jego szaty i ozdoby a także… samego słonia Raja w wypchanej postaci ustawionej za szybą.




Wychodząc, spotkaliśmy kobiety idące do Świątyni, ponieważ zbilżała się godzina rozpoczęcia ich ceremonii- my mimo to nie pokusiliśmy się żeby zostać.

 

 

Wyruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Weszliśmy do nieźle zapowiadającej się knajpki, ulokowanej na piątym piętrze budynku. Na pierwszy rzut oka była wyjątkowo elegancko, w porównaniu z innimi tutaj, lecz niestety nie przekładało się to na smak i jakość jedzenia. Z ciekawych rzeczy Patryk pił sok z woodenapple- nie wiem czy owoc ten ma polski odpowiednik.

W drodze powrotnej kupiliśmy w markecie gotowy lód, dzięki czemu drineczki wieczorem wchodziły jak nigdy, wreszcie nie piliśmy ciepłych lub lekko chłodnych. Po powrocie spakowaliśmy nasze rzeczy, rozliczyliśmy się z gospodarzem i rozegraliśmy kilka partyjek remika.

asiapatryk   
lut 14 2019 Walentynkowe lenistwo
Komentarze (3)

Dziś postanowiliśmy korzystać z naszych wakacji nigdzie się nie spiesząc. Zjedliśmy śniadanie ok. 9 i wróciliśmy do pokoju. W drodze do pokoju spotkaliśmy kota, zanim Patryk zdążył otworzyć drzwi, kot już był w środku.  Shadow szybko zadomowiła się u nas i już po chwili wskakiwała na łóżko na którym czytaliśmy książki. Za cel obrała sobie moje ręce. Spróbowała również walczyć z ramieniem Patryka i jego dużym palcem u stopy, ale i tak wracała do moich rąk. Po pewnym czasie przyszła właścicielka szukająca swojej zguby, lecz niestety nie spotkała się z zainteresowaniem ze strony swojego zwierzaka. Po jakiejś godzinie zabawy, musieliśmy znowu siłą wystawić kociaka za drzwi i pożegnać się.



Do południa leniliśmy się w pokoju, po czym ruszyliśmy do miasta. Strasznie zatłoczone, głośne i brudne. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy pocztę, żeby zorientować się ile kosztowałoby nas wysłanie do Polski kilku naszych ubrań, żeby ulżyć sobie w plecakach i mieć więcej miejsca na pamiątki. Następnie poszliśmy na targ. Na początku weszliśmy od tyłu, gdzie był stary bazarek pod gołym niebem, strasznie tam śmierdziało, więc szybko znaleźliśmy wyjście i przeszliśmy kawałek dalej już do wejścia nowszej, murowanej części. Na samym wejściu zostaliśmy poczęstowani mango, zdecydowanie różni się od tego w Polsce. Nawet kolor ma inny, bo jest żółto czarne. Kupiliśmy więc mango, banany, mandarynki i gruszkę. W kolejnych boksach kupiliśmy różne przyprawy i herbatę. Każdy zachęcał nas do zakupu wanilii, ale życzyli sobie tak wysoką cenę, że podziękowaliśmy.

I tutaj UWAGA! KONKURS! Jaka przyprawa znajduje się zamieszczonym zdjęciu ?






Następnie obeszliśmy całe jezioro Kandy. W międzyczasie mieliśmy mały wypadek- Patryk dostał z łokcia w nos, tracąc przy okazji część swoich okularów, która ochraniała nos przed podrapaniem... A podniosłam tylko ręce żeby związać włosy :( Przez kilka minut kucaliśmy i szukaliśmy tego gumowego kawałka, ale chodniki (o ile są) są tak brudne, że nie da się na nich nic znaleźć. Później w pokoju naprawiłam je Patrykowi- poniżej zdjęcie mojej profesjonalnej roboty ! cool

 




Po drodze weszliśmy na boisko szkolne, dziewczynki akurat ćwiczyły grę w krykieta. Bramkarka była bardzo śmiesznie ubrana, miała ogromne ochraniacze na nogach, dzięki którym nie przepuściła żadnej piłki. Zaraz za boiskiem stał facet z lodami, więc kupiliśmy sobie po rożku i poszliśmy do kawiarni na herbatę, sok i kolejne lody, tym razem domowej roboty, kokosowe.

 



Żeby za bardzo się nie zrelaksować weszliśmy na górę, na której stoi posąg Buddy. Wspięliśmy się po nim, by zrobić zdjęcia okolicy z wysoka, po czym zeszliśmy z góry, żeby kawałek dalej podejść pod drugą, na której znajduje się nasz nocleg.

 

Wracając wstąpiliśmy do wegetariańskiej reatauracji na kolację, serwowali tam placki DOSA, coś podobnego do dużego naleśnika, z farszem w środku i sosami.


Dziś wieczorem znowu mocno wieje, z racji że nasz pokój położony jest dość wysoko, momentami mamy wrażenie jakby drzwi balkonowe chciały wypaść, a nie chronić nas przed wiatrem.

asiapatryk   
lut 14 2019 Kandy i okolice
Komentarze (0)

Drzemki w budziku włączaliśmy chyba z 5 razy, ale ostatecznie udało się na czas zejść na śniadanie i o 8:35 gotowi na nowe przygody siedzieliśmy już w tuk tuku Roshana.



Najpierw pojechaliśmy zobaczyć słonie, generalnie nie było warto, bo mimo zapewnień że są one dobrze traktowane, ciągle na nie krzyczano i popychano jakimiś kijami, tak więc rozczarowani i smutni z powodu ich losu pojechaliśmy dalej. 


Kolejnym przystankiem była fabryka herbaty! Przesuper miejsce. Młoda dziewczyna oprowadziła nas po fabryce, opowiedziała po kolei każdy proces zachodzący w trakcie produkcji oraz czym różnią się od siebie herbaty. Po zwiedzaniu zaprowadziła nas do sklepiku, gdzie poczęstowała nas herbatą, ciastkiem i czymś w rodzaju miodu, którego nie wkładało się do filiżanki, tylko gryzło kawałek i popijało herbatą. Po degustacji zanabyliśmy kilka herbat, w tym złotą, którą można kupić tylko na miejscu, ponieważ produkują jej tak mało, że nie ma opcji żeby ją eksportować.

Następnie pojechaliśmy do ogrodu z ziołami, gdzie opowiedziano nam o naturalnych sposobach leczenia różnych schorzeń, po czym naturalnymi olejkami przeciwzmarszczkowymi pan zrobił nam masaż twarzy, następnie olejkami przeciwwypadaniu włosów- masaż głowy i na koniec przeciwbólowym olejkiem (który później kupiliśmy) masaż pleców. Tu również dostaliśmy herbatę, tym razem z cynamonem, imbirem i kardamonem.

Ostatnim punkt wycieczki: Royal Botanic Gardens. Ogromny obszar, mnóstwo zieleni i wiele różnych gatunków roślin.

 

Wróciliśmy tak zmęczeni, że kolację zjedliśmy na miejscu, co było bardzo dobrym posunięciem bo była pyszna i otaczał nas bardzo ładny widok. Pod koniec kolacji przywędrował wspomniany ostatnio kociak, który rozkosznie siedząc na moich kolanach próbował zjeść moje palce, niestety były dla niego za duże i poirytawany w końcu zrezygnował z walki i pozwolił się głaskać, jak się później okazało rozejm nie trwał długo... ale tego dowiecie się następnego dnia :)

 

asiapatryk   
lut 12 2019 Podróż do Kandy
Komentarze (0)

Po śniadaniu spakowaliśmy plecaki, poszliśmy pożegnać się z gospodarzami i runął deszcz. Ale co to dla nas- przetrwaliśmy dwie noce z jaszczurką w pokoju, to woda nam niestraszna. Założyliśmy na plecaki pokrowce przeciwdeszczowe i wyruszyliśmy na przystanek autobusowy. Deszcz przestał padać i dosłownie w 5 sekund wyszło piękne słońce.






Autobus do Dambulli przyjechał po 2 minutach, uradowani z naszego farta zaczęliśmy mu machać, niestety bezskutecznie- minął nas i musieliśmy czekać na kolejny. Na szczęście następny przyjechał za 15 minut i zabrał nas do Dambulli. Na dworcu panowie dość mało precyzyjnie powiedzieli skąd odjeżdża autobus do naszego docelowego Kandy, więc jak dostrzegliśmy na ulicy autobus Kandy- Anuradhapura rzuciliśmy się biegiem żeby zdążyć. Oczywiście okazało się że ten przyjechał z Kandy i musimy wrócić na drugą stronę ulicy. Prawidłowy przyjechał za kilka minut i spędziliśmy w nim kolejne 2,5 godziny.





Na miejscu od razu zaczepił nas Roshan, który pracuje w legalnej, zarejestrowanej firmie z tuk tukami i oferuje wycieczki po Kandy. W drodze do hotelu dwa razy robił postoje- za pierwszym razem pokazał nam swoją "księgę gości", natomiast za drugim opowiedział o wszystkich wycieczkach jakie proponuje i kilka ciekawostek odnośnie samej Sri Lanki i ludziach. Facet wydaje się być w porządku, więc jutro będzie naszym kierowcą, część planu mamy już my, resztę zaproponował on i jeszcze rano na miejscu mamy dogadać szczegóły.

Nocleg który tu mamy jest najlepszym jak do tej pory, ładnie, czysto, z super widokiem z okna na miasto. Po przyjeździe zostaliśmy poczęstowani herbatą na tarasie widokowym. Po rozpakowaniu rzeczy poszliśmy na obiad. Hotel znajduje się dość wysoko, więc samo zejście do miasta było męczące. Po drodze rozmawiając o jutrzejszej wycieczce zorientowaliśmy się, że nie zapłaciliśmy Roshanowi za podwózkę z przystanku, napisaliśmy od razu do niego, ale nie odpowiada. Dobrze, że widzimy się z nim jutro :)

Wybraliśmy knajpę poza miastem, bo w mieście okropny tłok i korki, więc nie chcieliśmy dziś się tam kręcić. Zjedliśmy standardowo ryż z dodatkami, ale również zupy. Jedna potwornie ostra, ale obie pyszne. Po szamce zrobiliśmy zakupy w supermarkecie- ciasteczka na jutro, woda i ananas (są tu przepyszne ananasy i banany, nie pamiętam czy o tym wspominaliśmy). Spotkaliśmy pierwszą wrogo nastawioną osobę- muzułmanka, okryta od stóp do głów, która całą naszą wizytę w sklepie wpatrywała się w moje nogi z miną jakby zaraz miała wymierzyć policzek obojgu nam za krótkie spodenki, no ale trudno. Koniec końców nie były to najkrótsze które z nami tu przyleciały :D

Do pokoju wróciliśmy na pieszo, wdrapaliśmy się w miarę szybko, Patryk tylko co chwilę stawał i patrzył za siebie jakby na kogoś czekał... 

 

Wieczorem do pokoju dosłownie wdarł się nam kociak właścicieli i ani myślał żeby wyjść. Po długich próbach, udało się zamknąć przed nim drzwi, choć nie było łatwo bo cwaniak podkładał łapkę między drzwi żeby jednak go wpuścić.

 

 

PS. Dokładnie 4 lata temu spotkaliśmy się po raz pierwszy ;) Spotkaliśmy się pod palmą w Warszawie, a wylądowaliśmy pod palmami na Sri Lance

asiapatryk