Archiwum 10 lutego 2019


lut 10 2019 mini konkurs
Komentarze (5)

Dziś do obiadu zamówiliśmy soki owocowe, kto pierwszy zgadnie co to za smaki ?

 

asiapatryk   
lut 10 2019 Polowanie na słonie
Komentarze (1)

Noc dla mnie straszna, nie mogłam spać, ciągle się budziłam, ale na szczęście Patryś odpoczywał za nas oboje. Nad ranem próbując go obudzić słyszałam tylko słodkie "ehe" "tak" "nie". Nawet nie wiecie jaki on uroczy taki zaspany. W każdym razie na śniadanie dziś wyrobiliśmy się na czas ;) Około 9 podjechał tuk tuk, kierowca wyszedł i uśmiecha się, chyba do nas. Patrzymy po sobie i w sumie nie wiemy jak wyglądał facet, z którym umówiliśmy się na przejazd. W każdym razie, to nie ten. Ogarnęliśmy się szybko po śniadaniu, zapłaciliśmy za pokój i podjechał akurat nasz kierowca. Wychodzimy z hotelu, dwa tuk tuki- pierwsza myśl" jeden dla nas, drugi dla plecaków?". Jednak nie, po prostu nasz kolega przyprowadził swojego tatę, który miał nas zawieźć do Sigiriyi. Potwierdzamy ustaloną cenę i wsiadamy do tuk tuka. Pojazd starszy niż jego syna, ale za to więcej miejsca w środku, więc dla nas jak najbardziej na plus. Po pierwszych 5 minutach zatrzymujemy się na stacji, kierowca prosi o pierwszą część zapłaty. Płacimy, kierowca tankuje i jedziemy dalej. Widoki piękne, mijamy kilka tutajszych wiosek, wiatr we włosach, obiektyw aparatu przed oczami, mąż obok- czego chcieć więcej?

 



Podróż zajęła ok. 1,5godziny. Po drodze minęliśmy kilka małp, jeden wypadek samochodowy i dwa słoniki, które po ulicy woziły turystów. Patryk szybko uświadomił mnie w jaki sposób są one do tego tresowane i   nie jest to fajna atrakcja...

Gospodarz w Sigiriya był pod wrażeniem że tak szybko dojechaliśmy. Pokój dużo lepszy niż poprzedni, aczkolwiek i tutaj niedopranymi plamami na pościeli nikt się nie przejmuje, a mamy pokój super deluxe. Na przywitanie dostajemy kawę i herbatę przy załączonym widoku.

Dziś postanowiliśmy wykorzystać jeszcze dzień i wybraliśmy się do Dambulli- miejscowym autobusem! Na przystanku czekaliśmy ze 40minut, razem z nami czekała kobieta z synem, który po pewnym czasie z uśmiechem na ustach powiedzial nam "no bus today". Ale nie zrezygnowaliśmy i w końcu doczekaliśmy się autobusu do Dambulli.

 

W autobusie ciasno, dodatkowo kierowca zdobył swoje prawo jazdy chyba na ładne oczy :D bo co chwilę gwałtownie hamował, szybko skręcał, omijał niewidoczne przeszkody, wpuszczał i wypuszczał ludzi tylko zwalniając. W pewnym momencie zatrzymał się na środku ulicy, jego kolega, który pobierał opłaty za bilety wyszedł na drugą stronę ulicy odebrać od jakiejś dziewczyny, która jechała skuterem w przeciwną stronę i również zatrzymała się na środku, jakąś torbę z jedzeniem. Mimo to dojechaliśmy szczęśliwie, znaleźliśmy jakąś szamkę i pojechaliśmy zwiedzić Złotą Świątynię. Najpierw zobaczyliśmy Muzeum Buddyzmu- jak na razie najładniejsza budowla, którą widzieliśmy. Niestety ciężko było ogarnąć co jest czym, zobaczyliśmy strzałkę do "Cave Temple", więc dzielnie wspięliśmy się po schodach. Na górze okazało się, że musimy zejść z drugiej strony żeby kupić bilety- ale nasze buty zostały na dole! Więc wróciliśmy po buty, wdrapaliśmy się na szczyt drugi raz i zeszliśmy z góry z drugiej strony, żeby kupić bilety i wspiąć się PO RAZ TRZECI!! do świątyni. Składała się ona z kilku jaskiń, a w środku milion posągów Buddy- mniejszy, większy, leżący, stojący, klęczący.

 


Wracając złapaliśmy się na wspólnego tuk tuka z podróżnikiem z Francji. Staliśmy na postoju busów i powiedziano nam, że już dziś nie będzie autobusu w naszym kierunku, więc zgadaliśmy się z nim i pojechaliśmy razem. Wyjeżdżając z postoju kierowca tuk tuka tylko uśmiechnął się do miejscowych i zbili piątki- więc myślę że autobus jeszcze byłby, no ale trudno. 

 

W Sygiriyi, która jest malutką miejscowością, ale za to ma mnóstwo knajpek i można w niej spotkać więcej turystów niż lokalnych mieszkańców, zanabyliśmy kilka bananów i ananasa. Wróciliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się pod ciśnieniem, ledwo spłukującym pianę z ręki, nie mówią już np. o moich długich włosach... i z prowiantem w ręku weszliśmy na taras. Pan kucharz bardzo chętnie pokroił nam naszego ananasa, lekko kpiąc czy potrafię tak jak on- jakbyście chcieli wiedzieć to nie, ale tłumaczyłam się że u nas ananasy mają twardszą skórę :D

Siedząc na tarasie, odkażając żołądki polskim Grandsem z lankijską colą zaczepił nas właściciel pensjonatu że ma dobrego browara- głupio było odmówić, więc powiedzieliśmy że zaraz zamówimy. Resztę opowie Patryk.

W tym czasie zauważyliśmy, że pewien pan co jakiś czas przeszukuje latarką pole ryżowe. W końcu zżarta ciekawością Asia postanowiła zapytać czego pan tam szuka (ja pisze, Patryk mi dyktuje). Pan odpowiedział, że słoni. Po dłuższej rozmowie dowiedzieliśmy się, że słonie często wychodzą w nocy z lasu i pałaszują rosnący na polu ryż, dlatego też co pareset metrów dookoła pola ryżowego rozstawione są domki na drzewach, z których od czasu do czasu przeszukiwane jest pole. Kiedy ktoś zauważy słonia, wystrzeliwuje fajerwerki i w ten sposób odstrasza słonie (głośnym dźwiękiem i światłem). Jako ciekawostka, mogę dodać, że dzień wcześniej w Anuradhapurze, wieczorem usłyszeliśmy i widzieliśmy fajerwerki i zastanawialiśmy się, komu w nocy tak bardzo się nudzi. No to już wiemy... ale zbierając myśli Patryka dalej:

Mimo ich ogromnych gabarytów, słonie są bardzo ciche i trudno je usłyszeć gdy pałaszują ryż. Dodatkowo są bardzo inteligentne (według Lankijczyków są to najbardziej inteligentne zwierzęta), dlatego kiedy zostaną spłoszone po raz pierwszy, po niedługim czasie, gdy strażnicy zdążą zasnąć po wykonanej robocie, słonie skradają się na pole po raz drugi. Chociaż słonie rozkoszują się tylko w ziarnach ryżu*, wyrywają całe rośliny z korzeniami, wyrządzając w ten sposób duże straty (zwłaszcza że zazwyczaj podróżują w 2-3 "osobowych" grupach). Dodatkowym atutem tego akurat pola jest leżące niedaleko jezioro, które zaspokoja ich pragnienie po całym, upalnym dniu.



I tak oto, już przy zamówionym browarku, polujemy naszym czujnym okiem na słonie.


*Przysmakami słoni poza ryżem są również drzewa kokosowe oraz drzewa bananowe. Głównie młode pędy, ale gdy na drzewie rośną już owoce, podobno zrywają je i zanoszą innym ze swojego stada.

asiapatryk   
lut 10 2019 Anuradhapura
Komentarze (0)

Pierwszy dzień zwiedzania, więc ambitnie zamówiliśmy śniadanie na 8 rano. Ciężko było wstać ale o 8.20 byliśmy już na śniadaniu. Jedzenie mało regionalne- omlet, naleśnik, grzanka z masłem i dżemem i jakiś placek na słono. Do tego strasznie rozwodniona kawa. I szklanka świeżo wyciskanego soku. Generalbie smacznie.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od kompleksu świątyń w starym mieście ok 4 km od naszego noclegu. Postanowiliśmy przejść się na pieszo, w związku z tym co chwilę zatrzymywał się tuk tuk z zapytaniem czy nas nie podwieźć, bo to bardzo daleko. Droga była bardzo ładna, sporkaliśmy stado ogromnych nietoperzy, małpę przebiegającą z drzewa na czyjś dom, warana, który szukał pożywienia na jakimś śmietniku (generalnie Lankijczycy mają śmietnik wszędzie, gdy mają coś do wyrzucenia, rzucają pod nogi, przez okno, tu akurat były wywiezione do lasu śmieci) i wiele innych zwierząt.

Na teranie świątyń zapłaciliśmy grube pieniądze za bilety wstępu. Rozpoczęliśmy od muzeum kamienia, wystawy jakiejs biżuterii i historii naczyń na wodę- my wielbiciele każdego muzeum. Zaraz obok była pierwsza z ośmiu świątyń. U jej stóp stał miejscowy sprzedawca pamiątek, który próbował nam coś wcisnąć, ale nie był zbyt natrętny, na początku. Zdjęliśmy buty i weszlismy po schodach na teren wokół świątyni. Rozgrzane kamienie trochę parzyły w stopy ale nie było jeszcze tak źle jak w kolejnych miejscach. Idziemy wokół świątyni i szukamy wejścia do środka, ale niestety owego nie ma. Na zewnątrz są dwa ołtarze, na którym Lankijczycy składają kwiaty i wybudowane jedno pomieszczenie, do ktorego wchodzą się modlić. Ale wejścia do środka brak, tak więc ta ogromna budowla jest tylko ozdobą, pomnikiem ? Idziemy dalej z nadzieją że któraś kolejna będzie miała wejście do środka.



Z racji upału siadamy pod drzewem w cieniu żeby odpocząć i wraca do nas wspomniany wcześniej sprzedawca pamiątek. Zaczyna od malutkiego słonika, nie chemy- to może słonika w ciąży ? No niestety, również nie. To ma dla nas super ofertę naszyjników. Męczył nas kilka minut, co chwilę podawał inne ceny, zaczął od 10 rupii, przeskoczył na 4000, później 3000, w między czasie chciał nam dać za darmo, później za 500 i tak oto odszedł niepocieszony nie sprzedając nic.

Chwilę później zaczepił nas kolejny facet z trzemu koszami i zaprasza na : TANIEC WĘŻY. Głupi jakiś, jak myślał że będziemy stać i patrzeć jak przypadkowy typ bawi się z wężami, które mogą w każdej chwili sobie od niego pójść i NAS ZJEŚĆ!

Kolejna świątynia była dużo bardziej oblegana, zarówno przez turystów jak i miejscowych. Ale tu niestety przejście na boso było nie dla wszystkich wykonalne. Nawet miejscowi przebiegali z cienia do cienia. Oczywiście nasz dzielny, nieustraszony Patryk stalowe stopy nawet nie drgnął i rześko.... biegał razem z innymi od cienia do cienia ;) Ja założyłam skarpetki, jak większość turystów ale i starsi miejscowi.

W drodze do kolejnej świątynia zatrzymała nas jakaś dziewczynka z telefonem w ręku i poprosiła o selfie ze mną- nie wiem która z nas była szczęśliwsza.

 

3. świątynia była dużo mniejsza, w całkiem innym stylu, nie była to już usypana kopuła, tylko bardziej budynek, z drzwiami do środka! ale oczywiście zamkniętymi- wierni modlili się pod drzwiami.


I tak po kilku godzinach w upale, na ogromnym terenie, bez żadnej knajpki czy baru żeby usiąść na zimnego browarka, bądź nawet szklankę zimnej wody, w cieniu postanowiliśmy odpuścić sobie dalsze zwiedzanie i kolejne 5 świątyń obejrzymy następnym razem.

Wróciliśmy do pokoju, odpaliliśmy klimę, odpoczęliśmy i poszliśmy zwiedzać nowe miasto, szukać autobusu na kolejny dzień i coś zjeść. Po 3 nieudanych próbach zjedzenia (warunki i sposób serwowania dań nam nie odpowiadały) postanowiliśmy wrócić do restauracji w której byliśmy dzień wcześniej. W miedzyczasie zaczął kropić deszcz. Na szczęście pan tuk tuk przyczepił się do nas i jechał wzdłuż ulicy za nami. Oceniliśmy szybko sytuację że już nie damy rady dojść zabim rozpada się bardziej i ku ogromnej uciesze pana tuk tuka wsiedliśmy do niego. Zdążyliśmy dosłownie na czas, bo od razu rozpadało się tak bardzo, że nie było nic widać. Przy okazji utargowaliśmy z nim, że to on zawiezie nas nastepnego dnia do Sigiriya swoim tuk tukiem. Trochę drożej niż autobus, ale bezpośrednio spod hotelu do hotelu i full luksus, jedziemy sami :D

 

 Deszcz niestety nie przestał padać do późnych godzin nocnych.

asiapatryk